Tagi:                                    

Plebiscyt

W Polsce właściwie nie ma większej tradycji demokracji bezpośredniej. Co prawda odbyły się referenda w sprawie uwłaszczenia, przyjęcia konstytucji czy wejścia do Unii Europejskiej, ale wymóg 50-procentowej frekwencji wymaganej do ważności referendum skutecznie zniechęca do tej formy podejmowania decyzji w sprawach o podstawowym znaczeniu dla przyszłości naszego kraju. I nie byłoby w tym nic specjalnie niestosownego, gdyby demokracja pośrednia, czyli parlamentarna funkcjonowała właściwie. To znaczy, gdyby partie zasiadające w parlamencie poważnie traktowały swoje wyborcze zobowiązania.

Demokracja parlamentarna opiera się bowiem na zaufaniu deklaracjom wyborczym partii politycznych i poszczególnych kandydatów na stanowiska publiczne. Problem jednak w tym, że w naszym kraju działania partii politycznych są często radykalnie sprzeczne z deklaracjami wyborczymi. Wystarczy wspomnieć tu zdecydowanie negatywny stosunek do traktatu konstytucyjnego Prawa i Sprawiedliwości i późniejsze poparcie ratyfikacji traktatu lizbońskiego, będącego tylko stylistyczną zmianą traktatu konstytucyjnego, czy zapowiedzi wprowadzenia okręgów jednomandatowych w wyborach do Sejmu przez Platformę Obywatelską. PO jest w stanie doprowadzić do referendum w tej sprawie, nawet wbrew stanowisku PISu niechętnemu okręgom jednomandatowym. Niestety zasadniczym problemem dominujących na polskiej scenie partii politycznych jest jedynie wyborcze traktowanie swych publicznych programów. Świadczy to niestety wyłącznie instrumentalnym traktowaniu społeczeństwa w procesie podejmowania decyzji. Innym wyrazem tej postawy jest spychanie na margines publicznej debaty spraw o fundamentalnym znaczeniu dla przyszłości naszego kraju, jak choćby sprawa traktatu lizbońskiego, który radykalnie osłabił pozycję naszego kraju w strukturach Unii Europejskiej. Zgoda dominujących partii politycznych w tej kwestii uniemożliwiła zapoznanie się opinii publicznej z faktycznymi konsekwencjami tego traktatu, a mianowicie osłabieniu wagi naszego głosu w porównaniu z głosem Niemiec o połowę. Dziś wszyscy ubolewają nad porażką Polski w obsadzaniu stanowisk w unijnej dyplomacji, ale poza ewidentnymi błędami ministra Sikorskiego, zasadnicza przyczyna tkwi w przyjęciu przez nasze państwo traktatu lizbońskiego, który szalenie utrudnia Polsce prowadzenie podmiotowej polityki w Unii.

W sytuacji zmowy dominujących partii jedynie referendum jest szansą na dotarcie do opinii publicznej argumentów pokazujących negatywne strony proponowanych decyzji. Ale postulat referendum pojawia się, jak w przypadku postulatu PISu w sprawie euro, nie po to aby odrzucić rezygnację z waluty narodowej, a jedynie jako sposób skonsolidowania własnego elektoratu. Bowiem w obecnym Sejmie PIS ma wystarczającą ilość głosów aby uniemożliwić wprowadzenie zmian w konstytucji wymaganych do wprowadzenia euro. Zamiast stwierdzić, iż PIS się na wyzbycie złotego nie zgadza, zaproponowano referendum aby tylko zwiększyć swoje zaplecze społeczne. Potwierdzeniem tego instrumentalnego stosunku do społeczeństwa jest zarówno nowy projekt zmian konstytucji, zgłoszony przez PIS, umożliwiający wprowadzenie euro, jak zapowiedz prezydenta Lecha Kaczyńskiego wprowadzenia euro w roku 2015, czyli w roku końcowym ewentualnej drugiej tury Lecha Kaczyńskiego, jak i działalność mianowanego przez prezydenta Kaczyńskiego prezesa NBP przygotowującego nasz kraj do rezygnacji z waluty narodowej. Pewien sceptycyzm w sprawie daty wprowadzenia nowej waluty w wypowiedziach prezydenta i PIS służyć miał jedynie wzrostowi poparcia społecznego wśród tej dość znacznej części społeczeństwa zaniepokojonej możliwością rezygnacji ze złotego, a nie jego fundamentalną obroną.